->
 



 Aktualności


 Autobiografia


 Powieści


 Poezje


 Filmy


 Seippowie


 Humidor


 Wywiad


 Kontakt





Autobiografia

2007
Moje pracowite życie to suma złych wyborów i błędnych decyzji. Ale też

21-07-1955
z 10 000 rozgwieżdżonych ścieżek, którymi zostałem obdarowany, 9 900 odebrało mi już na starcie socjalistyczne państwo w ramach Układu Warszawskiego. Z pozostałych resztek, po przejrzeniu, nawet nie chciało się wybierać, skupiłem się zatem

1970-1972
na odkryciu, że urodziłem się poetą i że podoba się to dziewczynom. Trochę szczęścia więc miałem, bo gdyby te sprawy nie szły w parze, zabrandzlowałbym się pewnie na śmierć. Wieszać się chciałem, odkąd sięgam pamięcią, życie uratowała mi czytelnia na Koszykowej. To tam chodziłem na wagary i pochłaniałem Kierkegaarda i Schopenhauera, Nietzschego i Bergsona, a Tatarkiewicza mogłem cytować całymi rozdziałami. Angielskich empirystów pokochałem miłością młodzieńczą wierną i do szpiku kości, David Hume dał mi pierwsze odpowiedzi na temat życia. Entuzjastycznie zacząłem pisać własne eseje, próbując połączyć poznanie zmysłowe z uwielbianym przeze mnie rozumem, szybko jednak doczytałem, że Kant zrobił to już 200 lat przede mną. W każdym razie na rozpaczliwe pytanie rówieśników: "Jak żyć?!" pogardliwie odpowiadałem za Hłaską: "Rosyjskie pytanie…"

Pisałem od zawsze, lubiłem ten zdumiewający efekt poukładanych granatowych znaczków na białym papierze, kochałem proces powstawania, które zaczynało się gdzieś w tajemniczych zakamarkach mojej osoby. Polonistki niby mi matkowały, ale pedagogicznie stawiały dwie oceny: piątkę (najwyższa) za umiejętności i dwójkę (pała) za "nie na temat". To pisanie "nie na temat" stało się moim wyznaniem wiary, to były moje Okopy Świętej Trójcy, dowód, że nie zostanę takim jak "Oni" humanoidem na usługach Xenu. Kiedy stawiano mnie pod murem (nie zdasz!), przepisywałem z pogardą jakieś kawałki ze źródeł nie znanych niedouczonej kadrze nauczycielskiej i przechodziłem dalej (jak chcesz, to potrafisz!). "Na temat" pisałem na przerwach dla kolegów, bez wysiłku dostosowując język do IQ proszącego.

Nienawidziłem szkoły, nienawidziłem otaczających mnie zewsząd mundurów i jeszcze bardziej pomocnych im chętnych, służalczych obywateli. Nie widziałem dla siebie żadnej, ale to absolutnie żadnej sensownej przyszłości. Jednakże dzięki Koszykowej z czystym sumieniem wkroczyłem w życie rąbiąc gorzałę, kochając się z pięknymi dziewczynami i słuchając bardzo głośnej muzyki. To było lepsze od wychowawczych propozycji pokolenia bohaterów wojennych: panów w kapeluszach i ich potulnych żon.
 Powrót do góry
1973-lato 1976
W styczniu napisałem kilka niedużych wierszy, po raz pierwszy nie wyrzuciłem ich - dwa lata później ukażą się drukiem.

Darcie, wyrzucanie i palenie zapisanych papierów to jedna z tych krzywd, które sam sobie wyrządziłem. Poszły z dymem całe kartony twórczości i listów: od zakochanych kobiet, od członków rodziny - dziś już nieżyjących - i od mniej lub bardziej sławnych pisarzy, księży, aktorek i aktorów, kompozytorów, filozofów. Jedyne usprawiedliwienie, to że od ucieczki z domu ojca do wybudowania własnego zmieniłem około czterdziestu adresów w dwóch krajach. Ale szkoda.

Powstawało coraz więcej świadomych wierszy, recytowałem je na prywatkach i w kawiarniach otoczony przyjaciółmi, w parkach na spacerach tylko we dwoje. W Polsce wczesnego Gierka dziewczyny zupełnie wariowały od tego, kochały mnie żądając jedynie, żebym gadał i pisał, pisał i nie przestawał mówić.

Te piękne lata były też możliwe dlatego, że "Pomogliśmy!" i Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji ubzdurali sobie, że nas kupili. Nagle pozwolili nam oddychać i upieram się, że także dzięki Kazimierzowi Górskiemu. Nie mam cienia wątpliwości, że niewiarygodne sukcesy jego geniuszu miały pokaźny wpływ na poluzowanie śruby w pierwszej połowie lat 70.

W grudniu 1975 moje osobliwe granatowe znaczki ukazały się drukiem w miesięczniku "Nowy Wyraz". Krzysztof Karasek i Jerzy Górzański stworzyli pismo literackie, za którym uganialiśmy się po kioskach, które wertowaliśmy na imprezach i które dziewczyny zabierały na majówki razem z kocykiem. Pan Krzysztof, który dziewczyną przecież nie był, ściskał moją rękę i zapewniał, że nic tak dobrego, świeżego i mądrego nie czytał od dawna i żebym przynosił więcej i nie ustawał. Ale to już była wiosna 76 i nasze oddychanie dobiegało końca.

Wściekłość, z jaką zaczęli nas karać za Czerwiec, ma tylko jedno wytłumaczenie: obrazili się. To jak to? To oni nie strzelali już 5 lat, nie pałowali, nie mordowali, pozwalali budować kościoły, a my na ulice?!!! To oni nam Peweksy, polskiego fiata, amerykańskie seriale, a my zamiast po ręcach całować, pokazujemy pięść?!!! Tego cham nie zniesie i nie przepuści.

Wcześniej zdawałem na filozofię, oczywiście nie dostałem się. Oczywiście, bo obowiązywała socjalistyczna punktacja, a mnie konto z punktów czyścił ojciec, kościelny organista i więzień ludowego gniewu. Nie poprawiałem także sytuacji swoją yossarianowską postawą. Ojciec czuł się winny i powiedział to jednej ze swoich współkrzewicielek katolickiego patriotyzmu, zakonnicy siostrze Alicji. A jej rodzony brat, partyjny jak sama "inletówka pąs numer 10", był wówczas rektorem Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Nie wiem, dlaczego musiał spełnić żądanie swojej siostry. Trzeba było słyszeć, jak mi ubliżał od "świętoszków", kiedy oddawał mi swoje bezcenne rektorskie miejsce. Ale powtórzę: zaczęła się już czarna poczerwcowa noc i nasza pyskówka nic nie mogła zmienić. Tak samo jak ostatni wykład ojca o wyższości katolickiej moralności patriotycznej nad… chyba każdą inną. Wysłuchałem go tradycyjnie na baczność, z plecakiem ciążącym mi na ramieniu, śpiesząc się na pociąg do Krakowa. W domu nie mieszkałem już od dawna, toteż mógł równie dobrze mówić po chińsku. Marzyłem o zimnym piwie.
 Powrót do góry
jesień 1976-1978
Lubiłem kiedyś powtarzać, że tak naprawdę nie studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim, ja go tylko odwiedziłem. Coś jest na rzeczy. Asystenci i niektórzy wykładowcy pomiatali studentami, na co odpowiadałem arogancją, która odbierała im mowę z oburzenia. Próby ośmieszania mnie też brały w łeb, bo oddawałem cytatami z klasyków, i to w dwójnasób, co już zupełnie nie mieściło im się w głowach. Żądałem indywidualnego toku studiów, zakładałem Niezależny Teatr Eksperymentu Formalnego - student pierwszego roku! Wprawdzie dostałem za egzamin wstępny 5 z wykrzyknikiem, ale przecież to do niczego nie upoważnia! Wariat, koleżanki i koledzy!

Spróbowali więc z innej strony. Szefową SZSP była robiąca już wtedy polityczną karierę piękna dziewczyna z małego miasteczka, która zaczęła mnie przekonywać do "judo": zgiąć się, by zwyciężyć. Jak zwykle byłem szybki z łapami, więc zrobiła mi krótki wykład o wyższości moralności socjalistycznej nad… chyba każdą inną. Usłyszałem, że chowa swój skarb do ślubu, uznałem to za wyzwanie. Nawet mi ręka nie zadrżała, kiedy wstępowałem do jej studenckiej organizacji. Obraz przeklinającego mnie na wieki wieków ojca dodawał jedynie pikanterii przy zdejmowaniu unikalnych już wówczas pończoszek.

Poznałem wtedy sporo tych "judoków", ale miałem dla nich za mocną głowę i nie lubili ani moich wierszy, ani mojego poczucia humoru. Wyciągnęli więc na mnie Grubą Bertę: wierząca w siłę miłości panna umówiła mnie z sekretarzem uczelnianego POP. Cokolwiek mówiłem, przyznawał mi rację. Roztoczył przede mną wizję największego artysty swojego pokolenia i nie kiedyś tam, ale już, teraz! Czegokolwiek zażądałem, zgadzał się ze mną we wszystkim. W którymś momencie powiedziałem: "Wówczas wyprowadził Go w górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł do Niego: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie twoje." Zrozumiał i śmiał się długo. Pożegnaliśmy się, żeby więcej się nie spotkać. A na wiosnę zabili Pyjasa. Nie miałem już w Krakowie nic do roboty.

Wszyscy, którzy mnie kochali, wiedzieli, że nie przeżyję wojska. A odwołań wtedy nie było: wypiska z uczelni = kamasze. Tu muszę oddać sprawiedliwość UJ - nie chcieli mnie wypuścić. Kazali wytrzeźwieć i przemyśleć, obiecali nawet urlop dziekański, żebym tylko nie był idiotą i nie obrażał się nie wiadomo na kogo. No ale: "A kto są pany? Ano są."

Siostra "wybrała wolność" w Anglii trzy lata wcześniej. Dla mnie słowo "paszport" brzmiało wciąż tak samo jak James Bond, martini, Monte Carlo.
 Powrót do góry
1978
Mając 22 lata i nadświadomość jak stąd do Księżyca po raz pierwszy w życiu wyjechałem za granicę - to tak, jakby w tym wieku po raz pierwszy zobaczyć lustro. To jeszcze pół biedy. Najbardziej dramatyczny wpływ miało na mnie inne objawienie. Że oto dostajemy ŻYCIE, jeden jedyny raz, jak skarb, jak milion dolarów. A jakiś tępy osiłek z karabinem twierdzi: "I co z tego? Za łopatę i do roboty, śmieciu!!!" Że bawiłem się w wierszyki na skrzyni ze Skarbem i mogłem umrzeć nie dowiedziawszy się nawet, co jest w środku. Byłem przerażony.

Teraz już wiedziałem i nie było odwrotu. Miałem Milion Dolarów i mogłem z tym zrobić, co tylko chciałem. Byłem wolny.

Odkryłem również, że jeśli poza ustrojem socjalistycznym ktoś chce zrobić film, to kupuje kamerę, taśmę i go robi. W Polsce cały proces technologiczny monopolizowało państwo, tak że nawet gdyby ktoś dostał w ręce kamerę, "załatwił" taśmę i nie kręcił na ulicy (zgarniali błyskawicznie, pytali później), to bez ryzy właściwie opieczętowanych zezwoleń nie miał szans nawet na wywołanie materiałów, o dalszych etapach nie wspominając. Dostępu do filmowania czerwone rzezimieszki broniły równie skutecznie jak dostępu do broni.

Teraz poznawałem ludzi, którzy spotykali się rano po to, żeby się zastanowić co dziś będziemy kręcili. Robili dokumenty i małe fabuły, eksperymenty artystyczne i hm… erotyczne, przeciwko zabijaniu wielorybów i oskarżające polityków - słuchając ich nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że musiałem umrzeć i jestem w niebie, nie ma innej możliwości. Mój talent literacki szybko znalazł uznanie i zastosowanie i tak razem uczyliśmy się robić filmy.

Okazało się jednak, że plusy Zachodu całkowicie przysłoniły mi minusy. Kiedy odwiedził mnie przyjaciel z Warszawy, uzmysłowiłem sobie, że ponieważ jakiś zapijaczony koniował w ubecji uznał, że jestem uciekinierem, politycznym emigrantem, to nie mogę teraz wrócić z moim przyjacielem, żeby wypić kufelek w Jantarze, podrywać dziewczyny na Starówce, wyskoczyć z nimi na Mazury. To było bardzo bolesne odkrycie. Miałem skompletowany tomik wierszy, niedokończoną powieść poetycką i umiałem robić filmy bez niczyjego pozwolenia. Uznałem to za wystarczający kapitał po rocznym pobycie za granicą. W Wigilię wsiadłem do samolotu i razem z pierwszą gwiazdką wylądowałem w Warszawie.
 Powrót do góry
1979-1980
Łysy ubek, któremu oddałem paszport, warknął: "Prędko to wy już nie wyjedziecie!" Komisji wojskowej już się nie bałem - po objawieniu z Cambridge Street, London SW1 na pewno nie miałem zamiaru pozwolić sobie wyrwać swojego Miliona Dolarów jakimś trepom. Moje krótkie przemówienie - dajcie mi tylko karabin do ręki, a odwrócę się i będę strzelał do wszystkiego co się rusza, i ma to być zapisane w moich papierach już tutaj, teraz! - wywołało lawinę wrzasków i gróźb, ale nie mieli wyjścia. Skierowali mnie do psychiatry, z którym przeprowadziliśmy sobie miłą dłuższą pogawędkę. Jej efektem była kategoria… "E"! Czyli nawet w razie wojny z NATO-wskim imperializmem nie podlegałem mobilizacji! Za kategorię "D" dla synów ojcowie płacili wówczas majątek, a tu proszę: trochę gadanego i święty spokój do końca życia. Swoją drogą może powinienem zainteresować się, co też ten wojskowy lekarz napisał do komisji o mojej skromnej osobie…

W wydawnictwie "z przykrością" pokazano mi recenzję wewnętrzną polecającą nie tylko odrzucenie mojego tomiku, ale uczynienie wszystkiego, aby uniemożliwić wydanie tych popłuczyn gdziekolwiek indziej. Scenariusz "Nie to, co się komu śni…" miał mi wynagrodzić tę krzywdę. Pan Bolesław Michałek z Zespołu Filmowego X uśmiał się do łez, tłumacząc mi, że w naszym kraju nie ma sztuki undergroundowej, że wszystko co "podziemne" jest zarezerwowane dla polityki, a estetyka faceta bez zawodu żeglującego po Mazurach w poszukiwaniu ściętego drzewa nijak się ma do tego, co może tu i teraz zainteresować polskiego reżysera. Tłumaczyłem mu, że jest już czas punk rocka, że bunt dobrze się sprzedaje - prawie pogłaskał mnie po głowie. Uświadomiliśmy sobie obydwaj, że przecież u nas nie ma nawet rocka, przeciwko któremu punkowcy mogliby się zbuntować.

Na ulicy spotkałem kolegę ze studiów, którego siostry chłopak miał przyjaciela, którego szwagra ciotki kuzyna zięć naprawiał pralki. Lub jemu naprawiano. Jak to się miało do Studenckiego Centrum Filmowego, nie pamiętam, ale kilka dni później ściskałem w Stodole rękę Wielkiego Guru młodocianych warszawskich filmowców, magistra inżyniera Krzysztofa Planety. Skręciliśmy "Nie to…" i tak zostałem pierwszym undergroundowym reżyserem filmowym w Polsce.
 Powrót do góry
1981
Warszawskiej wiosny 1981 roku nie da się porównać do żadnej innej - historycznie zaczęła się wcześniej, ale zima to zima i dopiero kiedy zrzuciliśmy kożuchy i swetry, w blasku słoneczka mogliśmy wreszcie obejrzeć swoją wolność, kroić ją w plasterki i smakować każdy kęs. Stodoła nie nadążała za zmianami, toteż Krzysztof przeniósł naszą gromadkę do innego klubu studenckiego, Remontu, z którego błyskawicznie stworzył centrum kultury niezależnej o międzynarodowych koneksjach, w czym na pewno pomogło nagłe rozdawanie przez czerwonego paszportów na prawo i lewo i wpuszczanie zagranicznych artystów o dwuznacznej popularności. To było jedno wielkie niewiarygodne święto. Ćwiczyły i grały w Remoncie rodzące się jak grzyby po deszczu kapele rockowe i punk rockowe, powstawały instalacje wideo i performance, Kwant puszczał filmy, o jakich nam się wcześniej nie śniło, na spotkania z jeszcze wczoraj zakazanymi sławami przychodziły tysiące, winiak zastąpił kawę i herbatę, a Ciotka nie nadążała z robieniem flaczków drobiowych.

Objechałem pół Polski ze studenckim kabaretem, grałem z "Tranzytem", stworzyłem wystawę z pogranicza filmu i fotografii "Drzewo wiadomości dobrego i złego" - na wielkiej szybie Remontu zawiesiłem ekran, na który od środka puszczałem z karuzeli slajdy opowiadające o malowaniu farbami na ciele nagiej dziewczyny. Nie mogący się dopchać ludzie pytali z tyłu: "Co tu rzucili?" Z teatrem pantomimy przygotowałem wystawienie swojego poematu "Gnoza bezsensu". Dokończyłem powieść poetycką "Avakak". W telewizji puścili mój paradokument o tresowaniu dzieci do bicia rekordów sportowych, otrzymałem nawet propozycję stałej pracy! Przyszła jesień, większość z nas rozjechała się po świecie, a 13 grudnia skończyło się babci sranie.
 Powrót do góry
1982-1984
To była zima pędzenia bimbru i spania na podłogach z powodu godziny policyjnej. Pozamykane było wszystko i nic nie było wolno. Zastanawialiśmy się, jak przechować ulotność naszej sztuki, uchronić ten mały embrion niezależnych działań artystycznych, żeby mógł się odrodzić, kiedy skończy się noc. I tak, od czajnika do kieliszka, powstał projekt PIERWSZEGO POLSKIEGO NIEZALEŻNEGO FILMU FABULARNEGO. Oczywiście żadnej polityki: to był obciach, ciemne sprawki panów w kapeluszach, naszych ojców.

Już wcześniej eksperymentowałem z ruchomymi obrazkami do istniejącej muzyki, która na pewno była podstawowym i najważniejszym medium porozumiewania się mojego pokolenia. Teraz potrzebna była intryga fabularna, wokół której można by te obrazki poukładać tak, aby współgrały z kompozycjami Frippa, Bruforda czy Moraza, bo tego wówczas słuchałem. Najbardziej znienawidzonym, atakowanym ze wszystkich stron pisarzem był w tym momencie Zbigniew Nienacki - za swoją książkę "Uwodziciel". Aż prosiło się sięgnąć do tej powieści i z niej rozsnuć pajęczynkę nowych, własnych znaczeń. Po krótkiej korespondencji pan Zbigniew udzielił nam darmowego błogosławieństwa. Remont obiecał wsparcie wszystkimi posiadanymi pieczątkami, byśmy mogli przebrnąć pole minowe państwowego procesu technologicznego. Pozostała kwestia funduszy. Mogłem je zdobyć w Anglii, wysłano mnie więc w "podróż służbową" z której wróciłem z 5 000 dolarów. Wciąż działał socjalistyczny "przelicznik" i na tyle wyliczyliśmy - po wymianie u cinkciarzy - budżet tego projektu zatytułowanego "Animacja".

Mimo że "Animacja" jest filmem o miłości, cenzura nie dała się nabrać. W ciemnych okularach noszonych w filmie przez Jurka Bończaka dopatrywano się aluzji do Jaruzelskiego nie pozwalającego młodym ludziom spełniać swoich aspiracji. Moje rozpaczliwe tłumaczenia o "kreowaniu własnej rzeczywistości" zbywano odciąganiem dolnej powieki: "Widzisz pan tu tramwaj?" Wszystko co niezrozumiałe było argumentem przeciwko mnie: obrzędowe tańce mimów, palenie pieniędzy, niszczenie mieszkania krzyżem zbitym z desek, a już nagość bohatera tak wstrząsnęła panią z Mysiej, że jasno postawiła sprawę: "Po moim trupie!"

Zażądano negatywów, na co odpowiedziałem, że przecież dawno je wyrzuciłem, bo już nie były potrzebne - zakazano więc projekcji filmu po kilku zamkniętych pokazach. Drukarnia dostała polecenie zmielenia całego nakładu plakatów - pozwolili mi "ukraść" kilka na pamiątkę. Znowu usłyszałem to sławetne zdanie obrazujące urzędniczą megalomanię: "Pan już w tym kraju filmu nie zrobi!" Wcześniej dotyczyło to druku wierszy, kiedy to podobno "Romantyzmem samoistnym" usiłowałem obalić czy też obrazić ustrój socjalistyczny. A trzeci raz usłyszę je 15 lat później, kiedy będę chciał wydać "Angielkę"…

Szefowie Remontu raz jeszcze pomogli mi w zdobyciu "służbowego" paszportu i w ten sposób "Animację" można było zobaczyć m.in. w Anglii, Niemczech, Hiszpanii, dostała zaproszenie na festiwal w San Sebastian, a ja, tym razem już prawdziwy uciekinier, nie mogłem przyjechać do Polski przez następne 4 lata.
 Powrót do góry
1985-1988
Pisałem scenariusze, robiłem muzyczne wideoklipy i reklamówki, podróżowałem starym rollsem, wychowywałem córkę i z przerażeniem zaglądałem do swojej skrzyni ze Skarbem: była pusta! Nie przekonywały mnie tłumaczenia, że nie widzę z powodu łez, że jak wytrzeźwieję, od razu zobaczę, ile tam Dobra jeszcze zostało. Zaczynałem jedną powieść po drugiej i żałowałem, że dałem się namówić na wyjazd. Wylądowałem w szpitalu na serce, kiedy nagle otrzymałem zawiadomienie z ambasady, że mogę wystąpić o paszport konsularny bez zadawania pytań.

1989-1992
Jak każdy urodzony rycerz, który całe swoje życie spędził machając mieczem, nie bardzo umiałem się znaleźć w czasach pokoju. Trochę mnie zapraszano, coś tam napisano, tu i ówdzie prezentowałem się publicznie, pokazałem filmy, opowiedziałem młodzieży parę anegdot. Błąkałem się z nowymi scenariuszami, zrobiłem kilka reklamówek, tu mnie oszukali, tam nie zapłacili. Zanim ja zdążyłem zastanowić się nad jakąś propozycją, młodzi śmiali się, że już została zrobiona przez kogoś innego. Moje wiersze i "poetyckie" powieści oddawano mi ze współczuciem: "Panie Jurku, kiedyś przyjdzie czas i na poezję, ale nie teraz! No niechże się pan rozejrzy…" Dla młodego polskiego kina, które dostało nagle zielone światło w Agencji Filmowej, byłem za stary, z kolei na moje scenariusze nawet znani i wybitni reżyserzy nie mogli zdobyć pieniędzy. Niepotrzebny miecz rdzewiał, a skrzynia ze Skarbem tym razem naprawdę pustoszała.

1993-1995
I niewiele brakowało: obudziłem się na OIOM-ie, a monitorek ledwo pikał. Przez następne dwa lata każdy krok czy ruch kosztował mnie fortunę. Program rehabilitacyjny to były raczej pobożne życzenia. Ale też dało mi to czas na odkurzenie resztek archiwów i przyjrzenie się temu, co kiedyś chciałem światu oznajmić. Na razie film groził mi śmiercią, mogłem więc wrócić do korzeni, do osobliwych znaczków, tym razem czarnych na białym ekranie komputera.

1996-1997
Pierwsze rozdziały "Angielki" powstały wiele, wiele lat wcześniej, kiedy już zaczęło mi być ciasno w wierszach i potrzebowałem szerszych wód do sprawdzenia swoich umiejętności. Zapisałem też wtedy, co zostało mi w pamięci z legendy o naszej rodzinie, którą w dzieciństwie opowiadała mi stryjenka Wacława, Sprawiedliwa Wśród Narodów Świata. Chociaż w tamtej wersji powieść musiałaby nosić tytuł: "Polak", bo głównym bohaterem był rzadko trzeźwiejący warszawski nauczyciel historii.

"Angielkę" pisałem długo, poprawiałem sto razy. Skończyłem ją na przednówku, razem z ziemniakami i cebulą. Czas było wracać do Londynu.

2002-2004
Jak już wspominałem, pierwszy wydawca odesłał mi ją z komentarzem: "Tego nikt nigdy panu w tym kraju nie wydrukuje!" Obejrzałem manuskrypt ze wszystkich stron, obwąchałem - nie miałem pojęcia, cóż mogło wywołać aż tak dramatyczną opinię (zwłaszcza że za sam warsztat zostałem pochwalony: brawurowo napisane). Potem jeden z czytelników na spotkaniu autorskim zasugerował, że prawdopodobnie pan U. uznał, że cichcem usiłuję propagować masońskie ideały, i widocznie postawił się w roli przedmurza. No cóż, "obalałem już ustrój", więc nie zabolało mnie to wcale, poszedłem gdzie indziej. Zresztą przygotowywałem już kolejne dwie powieści. Angielka ukazała się akurat na Święta Bożego Narodzenia.

2005-2007
"Królewna" napisała się sama, naprawdę, dając mi jednocześnie sygnał, jaki genre zawładnął na dziś moim talentem: powieść sensacyjna. Jeszcze parę lat temu bym w to nie uwierzył, bo ciągle piszę tylko to, co musi zostać napisane. Teraz widzę jednak, że "Angielka" muskała już te sensacyjne wody, może tylko żabką, podczas gdy "Królewna" popłynęła pełnym sportowym crawlem. W tej sytuacji "Nóż ojca", nad którym aktualnie pracuję i który ma się ukazać w 2008 roku, nie ma wyjścia, jak tylko zaprezentować się mistrzowskim delfinem! Czego Tobie, drogi Czytelniku, i sobie życzę.
 Powrót do góry
TRZY NAJPOPULARNIEJSZE MITY

1. FILMY PORNOGRAFICZNE
Niestety, nieprawda. Nie grałem w filmach porno, jakkolwiek ilekroć ten temat wraca, nie mogę pohamować pewnej chełpliwości. Kto widział chociaż jeden taki film, domyśli się dlaczego.

2. CZY JESTEM MASONEM?
Nie jestem, wedle prostej zasady: w życiu nie wstąpiłbym do organizacji, która by zaakceptowała moją kandydaturę!

3. CZY JESTEM KOSMITĄ?
To jedno jest prawdą. Ale zaznaczam, że ojciec był rodowitym warszawiakiem i na planetę Grhwkpp został porwany. Ja już od urodzenia nie umiałem żyć poza Warszawą i podobno tak długo nudziłem: "Ja cie do Wawy! Ja cie do Wawy!", aż mieli mnie serdecznie dosyć i wsadzili na pierwszy lepszy statek lecący w stronę naszej galaktyki. To słynne UFO nad Warszawą w lecie '62 to byłem ja. Do pierwszej klasy szedłem już w 114-stce na Remiszewskiej.
 Powrót do góry


Uważaj, gdy ścigasz diabła.   Bo możesz znaleźć go w sobie.