->
 



 Aktualności


 Autobiografia


 Powieści


 Poezje


 Filmy


 Seippowie


 Humidor


 Wywiad


 Kontakt





Filmy:

NIE TO, CO SIĘ KOMU ŚNI… (1980)

Kiedy w 1995 roku czytałem Manifest duńskiej Dogmy o mało nie umarłem ze śmiechu. Najbardziej oczywiście podobały mi się wtręty "burżuazyjny", "anty-burżuazyjny", "dekadencki". Jak zwykle w takich razach kląłem kawiorowych komunistów, czyli - najogólniej rzecz biorąc - ludzi żyjących w krajach nieskażonych miłością Stalina, którzy pod okiem dobrotliwego policmajstra strzegącego ich prawa do wolności, popijają szampana i głoszą swoje uwielbienie dla rewolucji komunistycznej. "A spróbowałbyś cwaniaku nakręcić niezależny film w socjalistycznej Polsce, kurwo jeden z drugim." Prawdopodobnie przemawiała przeze mnie gorycz filmowca nie do końca spełnionego, bo myślałem oczywiście o "Nie to, co się komu śni…".

Duńczycy zrobili wiele znakomitych filmów, ich Manifest pozostał jedynie żartobliwą ciekawostką, a ja, żółty z zazdrości, popisywałem się przed pięknymi kobietami, że takie prawdy to ja już głosiłem 15 lat wcześniej. I to nie dlatego, że mi się przewróciło w głowie z dobrobytu, tylko że musiałem wymyślić sposób na skręcenie filmu bez państwowego pozwolenia. W każdym razie mogłem uczciwie przypisać sobie, że    a n t y c y p o w a ł e m    Dogmę…

Dlaczego jednak sam podaję, że pierwszym polskim niezależnym filmem fabularnym była "Animacja", zrobiona 3 lata później? Ponieważ "Nie to, co się komu śni…" nie zaistniało publicznie, zostało brutalnie zastopowane i pozbawione możliwości post-produkcji. Zachowała się jedynie kopia robocza, zaginęły skonfiskowane negatywy, taśmy z dźwiękiem, cała dokumentacja. Na pewno częściową winę ponoszą nasze ciekawe czasy - film kręciliśmy w 1980 roku, tuż przed insurekcją - ale też obarczam za to odpowiedzialnością konkretnego człowieka, niejakiego Piotra S., sławnego reżysera filmowego. Już mówię skąd ten pomysł.

Jakich akrobacji trzeba było dokonać, żeby wbrew wszech-kontroli Układu Warszawskiego zrobić niezależny film, ilu ludzi bezinteresownie dokładało cegiełkę po cegiełce, choćby tylko po to, żeby zobaczyć czy nam się uda - to temat na osobne opowiadanie. Mężowie koleżanek, ciotki szwagrów, znajomi kolegów z wojska pomagali, załatwiali i wpuszczali, kryli i podpisywali, pożyczali i namawiali innych. I stał się cud, i oto pewnego dnia mogłem pokazać zmontowaną kopię filmu. Jednak żeby go skończyć pospolite ruszenie już nie wystarczało, trzeba było zacząć układać się z władzą. Ktoś musiał podstemplować decyzję, że wolno nas wpuścić do studiów i wytwórni. Rutynowym więc etapem była kolaudacja, czyli pokaz filmu dla decydentów, połączony z dyskusją. Jednym z zaproszonych, którego głos miał mi dać zielone światło u biurokratów, był sławny reżyser, niejaki Piotr S.

Na kolaudacji wypowiadało się sporo osób, nie wszyscy mnie lubili, ale fakt nakręcenia tego filmu był czymś tak bardzo bez precedensu, że zgodnie twierdzili, że warto i trzeba go dokończyć. Było mi miło i ciepło, bo przecież wielu z nich zdążyłem narazić się po drodze. Naonczas odezwał się niejaki Piotr S., sławny reżyser. Że to gówno nie film, że strata czasu i pieniędzy. Najgłośniej grzmiał na temat, że co by to było jakby tak każdy chciał robić filmy, że muszę być z bogatej rodziny jeżeli w naszym kraju tak ostentacyjnie mogę sobie na to pozwolić i że w żadnym wypadku nie wolno wpuszczać tego filmu na salony. Tako rzecze Piotr Szulkin. Zapanowała konsternacja, ale sławny reżyser nie dopuścił już nikogo do głosu. Zaserwował nam jeszcze trochę z krynicy swoich mądrości, ni z tego ni z owego pochwalił scenę z całującymi się kobietami, potem po królewsku uniósł głowę i opuścił zgromadzenie.

Walczyłem rozpaczliwie z komunistycznym molochem przez wiele miesięcy, aby dano filmowi szansę. Ale wybuchł stan wojenny i "Nie to, co się komu śni…" przestało obchodzić kogokolwiek.

A o czym jest film? Młody człowiek postanawia odnaleźć na Mazurach drzewo, które kiedyś było świadkiem jakichś tajemniczych wydarzeń. Bohater snuje się po Warszawie przepytując o nie ludzi, w końcu wypływa żaglówką na jeziora, z załogą doczepioną przypadkowo w trakcie warszawskich indagacji: zbuntowaną nastolatką i czyjąś porzuconą żoną. Na Mazurach poznaje piękną dziewczynę, Agatę, podobno nieżyjącą od wielu lat, która ma tajemnicze powiązania z gościem bez twarzy, łażącym po lesie z bagnetem nadzianym na stary karabin. Dziewczyna każe Bohaterowi zaprzestać poszukiwań i wracać do miasta. Kochają się. Jest jeszcze leśniczy, duży i groźny, też każe mu wyjechać. Uparciuch jednak kręci się między drzewami, jeziorami i pustymi kościołami, a kiedy twierdzi, że już wszystko rozumie zarabia bagnet w brzuch (i dobrze mu tak!) Po śmierci widzimy go z powrotem w Warszawie: teraz rozgląda się za Agatą…

Operatorem, który na 15 lat przed Dogmą skręcił z ręki całe te moje nocne Mazury na czarno-białej 16-stce był Tomasz Cichawa. Pracowaliśmy przeważnie pożyczanymi Bolexami, często ich sprężyny warunkowały długość ujęcia. Parę razy udało nam się dostać Arriflexa, wtedy było to święto filmu. Obraz "Nie to, co się komu śni…" zachował swoje tajemnicze klimaty w stylu la Nouvelle Vague, dźwięk trzeba by nagrać od nowa. Współczesnymi komputerami wszystko to można dokończyć w pięć minut.

Anegdot związanych z kręceniem "Nie to, …" starczyłoby na całą książkę, bohaterką mojej ulubionej jest śliczna Beata Madej grająca Agatę. Świetna przyjaciółka, znakomita brydżystka, wspaniały człowiek. Podczas filmowania scen mazurskich kwaterowaliśmy w Rudziskach Pasymskich, w popularnym ośrodku gdzie często organizowano zgrupowania sportowców - w domkach kempingowych obok nas mieszkała ekipa niemieckich olimpijczyków. Wstawali o świcie, kładli się więc spać wcześnie, kiedy my rozpoczynaliśmy dopiero balangę. Muzykę słychać było pewnie na drugim brzegu jeziora, pamiętam, rządził "Hair of the dog" Nazaretów. Biedni Niemcy, bladzi i niewyspani słali delegacje i błagania, ale cóż - jak każdy rzadko trzeźwiejący geniusz byłem mało wyrozumiały dla reszty społeczeństwa. Dotarli więc jakoś do Beaty, poliglotki o wielkim sercu, a ta zwróciła się do mnie ściszając magnetofon: "Jureczku, ja wiem, że to są ludobójcy, ale dajmy im trochę pospać…"

NIE TO, CO SIĘ KOMU ŚNI… 1h 12m
Polska 1980

Ponieważ nie zachował się żaden świstek papieru nie pamiętam wielu nazwisk, przede wszystkim aktorki grającej nastoletnią Małgosię, pomóżcie, jeśli rozpoznacie. Oprócz niej w rolach głównych wystąpili: Bartłomiej Madej, Beata Madej, Lidia Seipp, Roman Starczak. Rozpoznaję też Alicję Seipp, Stanisławę Bochniarz oraz siebie samego - zagrałem Ubeka. Zdjęcia Tomka Cichawy, a kierownikiem produkcji był oczywiście szef Studenckiego Centrum Filmowego Stodoła, legendarny Krzysztof Planeta.
 Powrót do góry

ANIMACJA (1984)

"Animacja"… Pamiętam jak po dniu zdjęciowym w klubie "Remont" rąbaliśmy winiak z Jurkiem Bończakiem, jak przezywałem jego fiata 126p skuterem - sam jeździłem wówczas beczką dieslem - i jak Jurek upierał się, że wygra ze mną każdy wyścig. I tak kompletnie napruci, piękni i nieśmiertelni ścigaliśmy się przez nocną, zimową Warszawę na Ursynów, gdzie Jurek mieszkał. Mały fiat i taksiarski Merc… No cóż, jaki kraj, taka Formuła.

Jurkowi "Animacja" nie podobała się, tak samo zresztą jak Januszowi Józefowiczowi, wówczas studentowi PWST, który wystąpił w filmie wraz z kolegami i koleżankami z roku: Ewą Kiełbratowską, Anią Majcher, Mariuszem Czajką, Leszkiem Abrahamowiczem - innych nazwisk już nie pamiętam. Wprawdzie wypaliliśmy z Januszem więcej trawy niż mazowieccy rolnicy na wiosnę, ale to było "po pracy" i nie powinno mieć nic wspólnego z pieniędzmi, sławą i kobietami, czemu przecież kręcenie filmów służy. Moje "kreowanie rzeczywistości" nikogo w sumie nie przekonywało, więc tym bardziej nie zagłębiałem się w dyskusje, co do sensu jakichkolwiek dokonań powyżej oddychania w Polsce 1983 roku.

A wierzcie mi, wątpliwości były uzasadnione. Dopiero co przeżyliśmy euforię wolności '81 roku zgaszoną, jak siekierą przez łeb, stanem wojennym i zaczęliśmy poruszać się w jakimś takim zawieszeniu. Milicjanci co i rusz bezkarnie zabijali kogoś w biały dzień, więc nie wiadomo było czy cieszyć się, że w ogóle żyjemy, czy rozpaczać, że wegetujemy. Połowa fajnych ludzi bała się wrócić z zagranicy, a druga połowa, czyli my, wciąż dostawaliśmy paszporty i mogliśmy jeździć w te i z powrotem. Niby nic nie było wolno, a ja - obok innych "nieprawomyślnych" filmowców - udźwiękowiałem film w wojskowej Czołówce i montowałem go w gadzinowskim Poltelu! Lata '80 w Polsce to była schizofrenia bez żadnej logiki i nikt, powtórzę: NIKT nie wiedział w jakim kierunku to wszystko zmierza, ani jak lub kiedy może się skończyć. Żeby dożyć pokera Wałęsy z Malinowskim i Jóźwiakiem oraz chwili, w której Niemcy z NRD będą prosili o azyl polityczny w polskich ambasadach, trzeba było najpierw przetrwać dwa tysiące osiemset dni, jeden po drugim, noc po nocy. "Letnie lata i zimy stulecia", bez nadziei zwykle przychodzącej z wiosną. Życie w kleju. I dlatego w 1983 roku, czy komuś się to podobało czy nie, "Animacja" MUSIAŁA BYĆ czystą formą, obrazem osobistym, nigdzie nie przynależnym. Po 25 latach - fajeczka, gołąbeczek, ławeczka, ogródeczek - mogę opowiedzieć w skrócie o co chodziło.

Po pierwsze muzyka. Od kiedy kompozytorom zrobiło się ciasno w partyturach coraz częściej dodają do nich projekcje video. Ja sam, odkąd skończyłem 13 lat zajmowałem się głównie słuchaniem bardzo głośnej muzyki, można by rzec, że wszystko inne działo się jedynie przy okazji. Dlatego kiedy później pochłonęło mnie robienie filmów, naturalnym biegiem rzeczy muzyka i film, jak tlen i wodór w ogniwie paliwowym musiały wytworzyć własną energię. Wciąż myślałem o tym, żeby do utworów, które grały mi od obudzenia do zaśnięcia, skręcić film, ale nie abstrakcyjne obrazki, tylko "prawdziwą" aktorską historię, opowiadającą o tych samych gwałtownych, nieposkromionych emocjach, które przeżywaliśmy do naszej muzyki. My, bo słuchanie jej samemu nie miało żadnego sensu. Jak walenie konia: mus to mus, ale przecież za każdym razem wolałbyś to robić z dziewczyną, prawda?

A więc po drugie: miłość. Prawdziwa, niepohamowana, nieuznająca odpowiedzialności, wstydu, szacunku czy myślenia o przyszłości. Posłuchajcie, o czym mówi bohaterka filmu. To nie wariatka, tak było. Nastoletnie dziewczyny pytały: "jest takie zdanie u Sartre'a… jak je rozumiesz?" Albo: "słyszałeś już Jutrznię Pendereckiego? Proszę, posłuchajmy razem, bo nie wiem co się ze mną dzieje!" Intelekt był naszym afrodyzjakiem, a egzaltacja towarzyską legitymacją. Chodziliśmy wciąż zakochani i chociaż kopulowaliśmy jak króliki wiecznie było nam czegoś mało. Szukaliśmy Graala będąc pewnym jednego: istnieje, trzeba tylko puścić Yesów (Emersonów, Crimsoniów, Sabatów, Locomotiv) na cały regulator, złączyć dolne partie ciała i patrzeć sobie w oczy. Lub przymknąwszy je oddychać razem, usta przy ustach. Nie znaliśmy chodzenia na zakupy, nie było dostępnej pornografii, bawiliśmy się Cortazarem i Witkacym, Freudem i Nienackim. Przy Santanie, Heniu czy Zappie każda potwora znalazła swego amatora. Liczyła się tylko miłość i nic poza nią. Nie istniało w ogóle pojęcie kasy. To byłby już świat rodziców, obojętny i pogardzany na co dzień, wrogi, gdy się wtrącał.

Osobiście miałem mnóstwo szczęścia: miłości, którymi byłem obdarowany wystarczyłoby - przy dzisiejszych standardach - na małe miasto. Legendarną wiosną '81 roku uciekła dla mnie z domu siedemnastoletnia najładniejsza dziewczyna w Warszawie. Odstawiałem ją do rodziców dwa razy, w końcu poddałem się: to było 9 w skali Richtera, Atlantyda i Pompeje razem wzięte. W "Animacji" zagrała Czystą Miłość: to ta panna w białej sukience próbująca ocalić związek głównych bohaterów przed Wielkim Kreatorem (Bończak).

I o tym wszystkim jest "Animacja". Skręcona na 16-ce długimi, wielominutowymi ujęciami, z setkowym dźwiękiem i fantastycznym aktorstwem. Taki koncert z głośną muzyką grającą od początku do końca, ciemnymi scenami tańczących mimów i erotycznymi, filmowanym tylko przy świecach. Wszystkich zawsze lojalnie ostrzegam, że jest to film długi i nudny, obraz lęku przed światem i jednocześnie arogancji artysty niezdolnego do kompromisu. Ale dopóki będą istnieli chłopcy lepiej czujący się z tomikiem filozoficznym na ławce w parku niż z wypchanym portfelem w centrum handlowym, i dopóki będą dziewczyny, które ich takimi kochają - "Animacja" zawsze znajdzie widzów.

I na koniec kilka zdań przetłumaczonych z angielskiej recenzji: "Dzieje się nigdzie, czyli w Polsce. Jest dom w zasypanym śniegiem lesie i Pisarz żyjący w nim bez ludzkich potrzeb. Jest Dziewczyna zakochana w Pisarzu, jest jego Żona i Kochanka, ale wszyscy poruszają się w jakimś nierzeczywistym świecie tworzonym na bieżąco przez Wielkiego Kreatora (reżysera? pisarza? jego spersonifikowany umysł?) Jest też Teatr Pantomimy, którego rytuały stanowią chyba klucz do zagadki. Zdumiewający, chwilami szokujący, poetycki film. Zdumiewający, ponieważ jest spektaklem bliższym antycznym tragediom - mimowie jak grecki Chór komentują, lub wręcz prowokują wydarzenia - niż dzisiejszym, udającym zwykłe życie filmom. Ostentacyjnie antypsychologiczny, szokujący agresywną muzyką, erotycznymi obrzędami, obrazoburczymi "wykładami" na temat miłości. Poetycki w języku i nastroju."

ANIMACJA, 1h 55m
Polska 1984

Aktorzy: Bartłomiej Madej, Ewa Kiełbratowska, Katarzyna Wrońska, Jerzy Bończak, Ewa Milde, Ryszard Bacciarelli, Jadwiga Konwerska, Janusz Józefowicz, Anna Majcher, Mariusz Czajka, Leszek Abrahamowicz i inni oraz Teatr Pantomimy "Stodoła"

Muzyka: King Crimson, Bill Bruford, Patrick Moraz, United Kingdom

Scenografia, malarstwo, grafika: Wojciech Gryniewicz

Montaż: Barbara Ciechanowicz

Dźwięk: Janusz Mendel

Zdjęcia: Waldemar Grabus

Scenariusz (na podstawie "Uwodziciela" Zbigniewa Nienackiego), produkcja i reżyseria:
JERZY SEIPP
 Powrót do góry


Uważaj, gdy ścigasz diabła.   Bo możesz znaleźć go w sobie.